Powiedział, że to ciekawe miejsce z dużym potencjałem. Zapowiadało się interesujące popołudnie, przecież Mecenas już tak wiele lat wyciera krakowskie krawężniki, że na pewno wie, co i gdzie można zobaczyć w Królewskim Mieście. Nie musi do tego korzystać z wyświechtanych "spacerniaków" czy innych tego typu periodyków. Gdyby nie jego aparycja, można by nawet pomyśleć, że jest legendą tego miasta. No, ale nie o nim przecież ma być ta recenzja.
Spotkaliśmy się późnym popołudniem u wylotu ulicy Grodzkiej na Rynek. Mecenas z błyskiem w oku zapytał mnie, czy byłem kiedyś na Węgrzech. Z nieskrywanym żalem przyznałem, że nie. To stwierdzenie było dla niego widocznie zachętą do długiego monologu, jakim mnie uraczył. Dowiedziałem się o wszystkich najdrobniejszych szczegółach - pewnie tych prawdziwych i tych wymyślonych na poczekaniu - wczasów, jakie malutki Mecenas spędzał ze swoimi rodzicami w kraju naszych bratanków. Rozmawiając tak, doszliśmy przed wejście, nad którym widniał napis "Balaton". To był cel naszej podróży.
Restauracja istnieje od 1969 roku - tak przynajmniej wynika z jej strony internetowej. Niestety, wystrój jest rodem z najgorszych lat PRL. Drewniane stoły, ciężkie drewniane krzesła, zadeptana wykładzina, firanki w witrynach, masa dziwnych bibelotów, zupełnie jak u mojej cioci Halinki, a przy wejściu sztuczna choinka przypominająca o niedawnych świętach. Wystrój przypomina małomiasteczkowe restauracje, których świetność już dawno odeszła w niepamięć. Miał pewnie przywodzić na myśl lokale z Węgier i PRL-owski sznyt, budzi jednak inne, niemiłe skojarzenia. Zastanawiałem się, co takiego znawcę dobrego stylu i miłośnika piękna jakim jest Mecenas przyciągnęło w to miejsce. Dlaczego mnie, warszawiaka pełną gębą, przyprowadził do miejsca, które nie miało nic wspólnego z blichtrem, do jakiego byłem przyzwyczajony jako mieszkaniec "stolycy".
Usiedliśmy przy stoliku w drugiej sali, gdzie wydawało się trochę schludniej. Niestety, tylko się tak wydawało. Stół nakryto białym obrusem noszącym ślady wcześniejszych biesiad. Wykładzina upstrzona była paskudnymi plamami i wydzielała nieprzyjemną woń stęchlizny. Po chwili pojawił się elegancki kelner o nienagannym ubiorze i idealnych manierach - ze świeczką szukać takich w innych restauracjach. Z miłym uśmiechem podał nam ciężkie karty oprawione w grube, miękkie okładki. Po ich otworzeniu nie mieliśmy wątpliwości, w jakiej kuchni specjalizuje się restauracja. Na pierwszej stronie specjalność "zakładu" - placki ziemniaczane w najróżniejszych węgierskich odsłonach. Jednym słowem - wspomnienie z Mecenasowych wakacji.
Zamówiliśmy zupę fasolową i rybną, pieczoną paprykę w sosie budapesztańskim oraz kluseczki galuszki. Na główne danie wybraliśmy placki ziemniaczane z węgierskim gulaszem oraz paprykarzem drobiowym.
Na przystawki nie musieliśmy zbyt długo czekać. Zupy podano w niewielkich miseczkach zawieszonych nad płonącymi podstawkami. Zastawa na szczęście była czysta i, co ważne, talerze lekko podgrzane. Mecenas już po pierwszych łyżkach fasolowej zaczął rozpływać się w zachwytach. Uraczył mnie przy tym opowieścią o Babci Węgierce, która dokładnie taką zupę gotowała Mecenasowej rodzinie. Fasolowa faktycznie była idealna, doskonale przyprawiona, z odpowiednią ilością majeranku i z pływającymi w niej kawałkami boczku. Ja zająłem się powolną degustacją zupy rybnej, która zupełnie nie przypominała tej znanej z polskich stołów. Była bardziej pomidorowo-paprykowa, ze sporą dawką pikantności. Niestety, całość zepsuły pływającej w niej kawałki karpia, który za życia żywił się chyba wyłącznie mułem. Do tego ryba była źle wyfiletowana, a wybieranie ości z zupy niezbyt elegancko wygląda.
Po zupach przyszedł czas na pieczoną i faszerowaną paprykę polaną sosem budapesztańskim. Farsz pyszny, delikatny z odpowiednia ilością ryżu i mięsa. Całość troszkę słabo dosmaczona. Niestety, sos budapesztański - o ile taki istnieje i nie jest jedynie wytworem fantazji tutejszego szefa kuchni - był totalną porażką. Brunatno-zielonkawy płyn z pływającymi w nim groszkiem i kawałkami pieczarek, solidnie doprawiony maggi i zagęszczony mąką. Próbowałem przegryźć go galuszkami, czyli lanymi kluseczkami z wody, jednak te były zupełnie niesłone i troszkę rozgotowane.
Przyszedł czas na specjalność restauracji. Placki ziemniaczane były ogromne. Przygotowane na grubej tarce. Idealnie wysmażone - chrupkie z wierzchu i mięciutkie w środku. Gulasz węgierski doskonale przyprawiony, z dużą ilością mięsa. Tutaj jednak zaskoczenie - mięsa wieprzowego, a przecież gulasz węgierski przygotowuje się z wołowiny. Zabrakło też trochę duszenia w czerwonym winie. Paprykarz drobiowy smakował, jakby przyjechał na nasz, niezbyt czysty, stół wprost znad Balatonu. Kawałki kurczaka idealnie uduszone, wszystko o mocnym posmaku papryki. Do placków dostaliśmy talerzyki z surówkami. Niestety, te były rodem ze szkolnych stołówek lat 80.
Muszę przyznać, że najedliśmy się do syta, jednak ta przyjemność nie była zbyt tania. Za całość uczty zapłaciliśmy aż 115 zł, bez napojów.
Na zakończenie naszej węgierskiej przygody kulinarnej, Mecenas stwierdził, że gdyby lokal odświeżyć, posprzątać, zadbać o detale, to mógłby być jedną z ciekawszych propozycji na kulinarnej mapie Krakowa. W tym przypadku muszę zgodzić się z moim przyjacielem. Aż wstyd serwować taką dobrą kuchnię w takim anturażu. Może właściciela trzeba wysłać do "stolycy" na krótki kurs blichtru.
Jedzenie
Wystrój
Obsługa
Jakość/cena
Restauracja Balaton Ul. Grodzka 37
godziny otwarcia:
codziennie od godziny 10:00 do 22:00
Tekst: Marcin Jędrasiewicz
Zobacz też recenzję krakowskiej Alchemii Od Kuchni. Kliknij!