Dwa lata to wystarczająco długo, żeby wyrobić sobie zdanie na temat Królewskiego Miasta Krakowa i jego kulinarnych przybytków. Czas więc podzielić się spostrzeżeniami i wyłożyć karty na stół.
Na pierwszy ogień postanowiłem wziąć kultowe miejsce, znane nie tylko mieszkańcom Krakowa, ale i warszawiakom. Mówię tutaj o Alchemii. Kilka miesięcy temu obok tego krakowskiego klubu powstał bar Alchemia Od Kuchni.
Jest środek tygodnia, paskudny, jesienny wieczór, pada deszcz. Zdążyłem się już przyzwyczaić do tego, że od października do kwietnia w tym mieście nie zobaczę słońca, a mgła zmieszana z dymem, wytwarzanym przez węglowe piece, łapie za gardło i kradnie oddech.
Nie zważając na te okoliczności, postanowiliśmy razem z Mecenasem - w Krakowie mieszka od wielu lat, chyba zapomniał wyjechać po studiach - wyjść na dwór, na krótki spacer. Pewnie w Warszawie siedzielibyśmy teraz z ciepłym latte w dłoniach, na hipsterskim Placu Zbawiciela, zerkając ukradkiem na zgliszcza tęczy. Tutaj jednak musieliśmy się zadowolić spacerem na spowity mgłą Kazimierz.
Minęliśmy Miejsce przy ulicy Estery - ku mojemu zdziwieniu nie było przed nim grupki wąsatych, krakowskich hipsterów, chyba depresyjna pogoda im nie służy - i stanęliśmy przed witrynami nowo powstałej Alchemii Od Kuchni (ul. Estery 5).
Już na pierwszy rzut oka bar zachęca do tego, żeby wejść do środka. Wnętrze jest ładnie zaprojektowane, wystrój dość ascetyczny, ale ciepły. Bez tych wszystkich, tak modnych w Krakowie, krzykliwych bibelotów, rozpadających się komód, powykrzywianych wieszaków i luster w grubych ramach. Skupiając się na detalach, można by powiedzieć, że to sushi bar rodem ze stolicy.
Mecenas zwrócił szczególną uwagę na ciekawie zaprojektowaną ścianę z kolorowych, podświetlanych szyb. Oczywiście zapowiedział, że zrobi sobie taką w domu. Gdyby spełnił te wszystkie swoje obietnice, jego mieszkanie wyglądałoby jak architektoniczny Frankenstein.
W barze dość spory ruch, jak na środek tygodnia, 3 stoliki z napisem "rezerwacja", więc chyba dają dobrze zjeść. Dobra nasza!
Siadamy przy wskazanym przez menedżera stoliku, na którym stoją jeszcze naczynia pozostawione przez poprzednich gości. Na szczęście szybko zostają zabrane.
Niestety, smutny kelner, który z miną pokerzysty zbierał szklanki i talerze, zapomniał o przetarciu blatu. Trudno, poradziliśmy sobie sami. Po krótkiej chwili podeszła do nas uśmiechnięta kelnerka, z pytającym wzrokiem, mówiącym: "Czy już można przyjąć zamówienie?".
Karta jest dość krótka, więc pierwsze zamówienie przyszło łatwo. Jako przystawkę wybraliśmy hummus z falafelem. Wydawać by się mogło, że to dość oklepane, ale zainteresował nas podawany do tego domowy chleb naan. Ten drożdżowy chlebek z białej mąki okazał się najmocniejszym elementem przystawki. Dobrze wypieczony, jeszcze ciepły, rozpływający się w ustach.
Hummus nie powalił - jak dla mnie, zbyt mało czosnkowy i mało gładki. Przyznam szczerze, że w Warszawie jadałem lepszy, nie mówiąc już o tym, którego spróbowałem w Damaszku. Falafel zbyt suchy, ale dobrze przyprawiony. Szkoda, że dość długo trzeba było czekać na tę prostą przystawkę.
Jako główne dania wybraliśmy gulasz z dzika oraz risotto z chorizo i pieczoną dynią. Dania typowo jesienne, bo takie menu obowiązuje teraz w Alchemii Od Kuchni.
Tym razem bardzo ładnie wyglądające dania trafiły na nasz stolik ekspresowo. Gulasz z dzika podano razem z przepięknie zapieczonymi w miodzie: marchewką, pietruszką, selerem i bakłażanem, a także z bułką na parze, nadziewaną śliwką.
Gulasz był przepyszny, mięso doskonale doprawione i uduszone, całość idealnie zbalansowana czerwonym winem. Warzywa słodko-ostre z nutą imbiru. Szkoda tylko, że bułeczka była tak mała, bo aż się prosiła, żeby maczać ją w pysznym sosie i powoli smakować...
Zdaniem Mecenasa, risotto było zbyt rozgotowane. Pożałowali też kiełbasy chorizo, przez co całość smakowała zbyt mdło. Za to prezentacja piękna i w 100% złoto-jesienna. Już miałem ochotę wyjąć iPhone 5 i cyknąć fotkę, ale Mecenas słusznie mnie skarcił, że to przecież nie Warszawa.
Porcje były na tyle spore, że po ich zjedzeniu nie mieliśmy już ochoty na deser.
Za całość zapłaciliśmy 88 złotych (w tym sok oraz lampka wina), więc ceny nie są zbyt wygórowane.
Można powiedzieć, że miejsce jest ciekawe, kuchnia smaczna, ale jeszcze mało wyrazista. Kucharzowi chyba brakuje zdecydowania w „dosmaczaniu" potraw, bo zamawiając przystawkę rodem z Dalekiego Wschodu spodziewamy się wyrazistych smaków. Podobnie z risotto, w którym jest - było nie było - dość ostra kiełbasa chorizo. Trzeba też jeszcze popracować nad obsługą.
Mimo tych niedociągnięć mogę bez obciachu zabrać do Alchemii Od Kuchni swoich warszawskich znajomych.
Ocena:
Jedzenie - 3,5 Syrenki
Wystrój - 4 Syrenki
Obsługa - 3 Syrenki
Jakość/ cena - 4 Syrenki
Alchemia od Kuchni ul. Estery 5
godziny otwarcia:
niedziela - czwartek 8:00 - 23:00
piątek - sobota 8:00 - 24:00
Tekst: Marcin Jędrasiewicz
Zobacz też recenzję krakowskiego Balatonu. Kliknij!